Sen o Nanga Parbat. Tomasz Mackiewicz: Nie zwariuję, obiecuję
16.04.2013 23:04
- Spędziłem w norze śnieżnej cztery noce. Później poszedłem do góry. Pobłądziłem, ale w końcu trafiłem na dobrą ścieżkę. Szczyt był na wyciągnięcie ręki, pewnie bym się do niego doczłapał. Ale zgubiłem telefon, ludzie się martwili o mnie. Poza tym nie wiem, czy bym stamtąd wrócił - mówi Tomasz Mackiewicz, który tej zimy był na Nanga Parbat tak wysoko, jak nikt od 17 lat o tej porze roku.
Nanga Parbat (8126 m.n.p.m) i K2 (8611 m) to jedyne ośmiotysięczniki niezdobyte do tej pory zimą. Próbowało już wielu: w sezonie 2006/2007 ekspedycja Krzysztofa Wielickiego, dwie zimy temu Denis Urubko i Simone Moro, czyli według wielu najlepsza obecnie para himalaistów na świecie. Wszystko na nic. Od zimy 1996/1997 nikt nie doszedł wyżej niż Zbigniew Trzmiel i Krzysztof Pankiewicz. Wtedy wyprawa była kierowana przez ojca polskiego himalaizmu zimowego Andrzeja Zawadę. Do szczytu zabrakło 300 metrów. Ledwo wrócili, z groźnymi odmrożeniami.
Kiedy trzy lata temu na Nangę pojechali Tomasz Mackiewicz i Marek Klonowski prawie nikt o tym nie wiedział. Przez trzy lata uczyli się góry, a tej zimy Mackiewicz wyszedł tak wysoko, jak nikt od 17 lat. Wcześniej wielu miało ich za wariatów. Jeżdżą za swoje pieniądze, sami noszą dziesiątki kilogramów sprzętu, a potem część rozdają w himalajskich wioskach. Mackiewicz w tym roku wysiadł z samolotu na Okęciu w samym t-shircie. Wcześniej sprzedali cały sprzęt, by zapłacić za powrót. Teraz zbierają na kolejny wyjazd.
Dominik Szczepański: Wasze wyprawy na Nanga Parbat sprawiły, że usłyszał o was świat. W tym roku doszedłeś zimą na 7400 metrów. O tej porze roku od 17 lat nikt nie był wyżej. A ty wcześniej gdzie byłeś najwyżej?
Tomasz Mackiewicz: Na Khan Tengri, 7010 metrów.
Skąd więc pomysł na Nangę?
Myślałem o Pamirze, Tienszanie. O Piku Pobiedy, o Khan Tengri zimą. Ale Marek mówił, żeby od razu w Himalaje, bo generalnie, co nam szkodzi? Ja myślałem o Gasherbrumach, Broad Peaku, bo wtedy jeszcze nie były zdobyte zimą. Później okazało się, że tam jest skomplikowany dojazd, długi treking, trzeba porterów opłacić, żeby przenieśli sprzęt. Nie było nas na to stać. Nanga była najtańsza jeśli chodzi o dojazd.
Dlaczego zima?
Wszystko wskazywało, że to dobry plan. Pracuję przy masztach. Zimą sezon jest dla mnie martwy. To jedyny moment, kiedy mogę się wyrwać. Pozwolenie w zimie kosztuje trzysta euro za dwie osoby. Dla nas był to szok, bo w lecie płaci się dziesięć tysięcy dolarów. Nie stać nas.
Pierwszy raz pojechaliście w sezonie 2010/2011. Myśleliście, że może wam się udać?
Nie. Rzeczywistość na miejscu kompletnie nas zaskoczyła. W bazie panowały potworne temperatury. Cholernie zimno. My nie mieliśmy namiotu bazowego i siedzieliśmy w malutkim namiociku. Dużo żarcia dźwigaliśmy na plecach do obozu pierwszego. Nie mieliśmy porterów. Kursowaliśmy kilka razy po te worki. Jak skończyliśmy, to byliśmy wykończeni. Czuliśmy się jak dzieci. Przyszliśmy, dostaliśmy pstryczka w nos.
Szliście drogą Kinshofera. Jak wygląda stamtąd góra?
Widać potężny serak [wielotonowa bryła lodu - przyp. red]. Trzeba się trzymać prawej strony drogi. Byłem świadkiem jak się obrywał kilka razy.
Co wiedzieliście o tej drodze?
Mieliśmy jej plany, ale nie szykowaliśmy się do wejścia na szczyt. To był dla nas rekonesans, pierwsze zetknięcie z górą. Szybko dostaliśmy bęcki.
Rok później spotkaliście pod Nangą Simone'a Moro i Denisa Urubkę, jednych z najlepszych obecnie himalaistów.
Pod Nangę przyjechałem wcześniej od chłopaków. Chyba 31 grudnia ruszyłem do bazy. Na trasie spotkałem Simone'a. Stoimy, patrzymy przed siebie i zaczyna się rozmowa. Nice weather. Oh, lovely weather. Ok, so I'm going. I tyle. Każdy poszedł swoim tempem, później się mijaliśmy. Simone i Denis nie wiedzieli, o co chodzi. Kim ja jestem? Miałem potężny plecak. Wynająłem wprawdzie trzech porterów, każdy niósł po 25 kg, ale to i tak były wielkie toboły. Doszedłem do bazy. Marek z „Krzakiem” [Piotr Strzeżysz - przyp. red] przyszli 10 stycznia.
Co robiłeś do tego czasu?
Kiblowałem w namiocie. Jak były ładne dni, to wychodziłem do góry. Po ośmiu dniach poszedłem do Simone'a i Denisa. Powiedziałem, że idę w dół, bo chłopaki się zbliżają, żeby się nie martwili, że mnie nie ma i żeby wiedzieli, co powiedzieć, jakby ktoś pytał o mnie...(śmiech).
Do tej pory musieli być przekonani, że jestem szaleńcem, który chce najprawdopodobniej popełnić samobójstwo.
Nie ma namiotu bazowego, nie ma kucharza, nie mówi. A mnie było dobrze z tym, bo góry dookoła, nikt nic nie chciał. Dopiero jak chłopaki przynieśli resztę rzeczy, postawiliśmy namiot bazowy i zaczęło się robić poważnie. W środku zmontowaliśmy piecyk. Na dole znalazłem blaszaną puszkę, podziurawiliśmy ją czekanem, stała na kuchence. Można było się przy tym zagrzać. Jak przy kominku. A oni mieli kucharza i nawet prysznic mieli. Nie miałem pojęcia, że tam można wziąć prysznic. Któregoś dnia kucharz piekł im kozę nad ogniem.
Ja 18 lat nie jadłem mięsa, ale jak poczułem tę kozę, to miałem ochotę się na nią rzucić. I przełamałem się. Teraz lubię wsuwać kabanosy. Na ostatnią wyprawę zaopatrzyłem się w Lidlu.
Jak oceniasz drogę Kinshofera?
Hardcore na zimę. Jest takie miejsce na wysokości 5400, które nazywa się ''kijki''. Dochodzi się tam w butach trekingowych z kijkami. Kijki się tam wbija, zostawia i idzie w kuluar. W zimie do ''kijków'' trzeba było poręczować [zakładać liny, w które można się wpiąć i asekurować - przyp. red]. Każdy z nas poślizgnął się na tej trasie przynajmniej raz i bez poręczówek to się mogło źle skończyć. Wszystko było zalodzone. Później droga przechodzi w kuluar o nachyleniu 60 stopni. Wszystko w lodzie. Znów trzeba poręczować. Cały czas oranie w lodzie.
Ja się czuliście?
Marek się rozchorował. Coś z żołądkiem, jakiś wirus. Miazga. Chyba za szybko wbił się wysoko. Więc chodziłem głównie z „Krzakiem”. Doszliśmy do 5400-5500 m. Ustaliliśmy, że poręczujemy. „Krzak'' na początku miał dużo mocy, ale w którymś momencie powiedział, że się boi. Zszedł. Marek doszedł do mnie, przekiblowaliśmy na lodowej półce. Rano wstaliśmy, poszliśmy w górę. Ale przyszło potężne wietrzysko, załamanie pogody. Kosmiczne. Uciekliśmy do bazy. Później przez 5 dni wiało i sypało. Wszystko zasypało. Simone z Denisem też uznali, że nie wbijają się w górę, bo jak śnieg zacznie sunąć w dół, to koniec. I tak zakończyliśmy próby na drodze Kinshofera.
Moro i Urubko zmienili o was zdanie? Przestali cię mieć za wariata?
Tak. Z Simone mam kontakt cały czas. Pomagał nam załatwiać liny na nasz ostatni wyjazd, ale okazało się, że i tak za drogo, nie stać nas było.
To gdzie kupiłeś?
Znalazłem sklep rolniczy na allegro. Promocja była. 60 groszy za dwa metry liny ''szóstki'' [stopień grubości - przyp. red]. Takiej rolniczej. Kupiłem 1800 metrów.
Do „lotu” [asekuracji podczas wspinania w ścianie - przyp. red.] się nie nadawała, ale na poręczowanie podejść wystarczyła. Nie zawsze poręczówki muszą być grube, czasem cienka wystarcza, by wyznaczyć drogę, by było się czego złapać.
Tej zimy pojechaliście atakować górę od innej strony.
Poszliśmy na drogę Schella od południowej strony. Już rok wcześniej jak wyjeżdżaliśmy spod Nangi, to stanęliśmy jeszcze patrząc na górę i nas olśniło. Dlaczego działaliśmy dwa lata w tym kuluarze? Po drugiej stronie musi być super. Piękne słońce, długi dzień. I faktycznie Schell jest lepszy. W pierwszej bazie mieliśmy dwie godziny słońca dziennie. Potwornie zimno. Na Schellu jest cieplutko.
A topografia?
Jak się stoi na dole to szczytu nie widać. Tylko skały. Łatwo się pogubić. Rozbiliśmy się w Lattabo, wiosce na 3500 metrach. Opuszczonej zimą.
Całkiem?
Mieszkał w niej jeden pasterz, który ma 50 owiec. Owce musiały zostać na zimę, bo przeprowadzenie ich przez lodowiec do wioski Rupal było nierealne. Przynajmniej dopóki owce nie mają raków (śmiech). Lattabo to magiczne miejsce.
Jak wyglądała akcja górska?
Zakładanie obozów i kopanie jam. Mnóstwa obozów i jam. BC na 4200 m. Obóz pierwszy na 5100 m. Potem doszliśmy na 5500 m. Był fajny teren, można było wykopać norę w śniegu. A wiedzieliśmy, że następnego dnia będzie zła pogoda.
Skąd?
Dostawaliśmy smsem prognozy od kolegi z Irlandii. Doszliśmy na 5500 m i powiedzieliśmy, że nie łoimy dalej, bo co z tego, że moglibyśmy pójść jeszcze trochę. Nie wiedzieliśmy, co jest za winklem. Mogło nie być miejsca na norę, więc tylko stracilibyśmy siły. Kiblujemy i rano idziemy dalej. Okazało się, że musieliśmy kiblować dwa dni. Wyleźliśmy z tej nory. To był nasz obóz 1a. Później poszliśmy aż pod turnię, na 5750 i założyliśmy obóz drugi. Zaopatrzyliśmy ten obóz, przeszliśmy turnię, na 6000 metrów. Tam wyryliśmy kolejną norę i nazwaliśmy ją obóz 2a. Następnego dnia stwierdziliśmy, że trzeba wyjść trochę wyżej. Podeszliśmy 100 metrów Wykopaliśmy potężną komnatę. I to był nasz właściwy obóz 2. Stamtąd doszliśmy na 6500-6550 metrów i założyliśmy obóz trzeci.
Późno tam doszliście?
Było już ciemno. Potworna zawierucha się zrobiła. Wykopaliśmy małą norkę, że głowę tylko schowaliśmy. Nogi na zewnątrz, do śpiwora. Zastawiliśmy się namiotem. Mogło być minus trzydzieści. Zimno było, ale nie tak dramatycznie, że śmierć w oczach. Przekiblowaliśmy. Rano zawierucha taka, że nie chce się wyjść ze śpiwora. Marek się zmobilizował i zaczął kopać, powiększył norę. To było piękne.
W którym momencie rozstaliście się z Markiem?
Byliśmy w naszym obozie trzecim na 6500 m. Pogoda się psuła, nie mieliśmy ładowarki do telefonu. Zeszliśmy do dwójki i nawet kawałek niżej. Marek poszedł w dół, żeby wziąć tę ładowarkę, a ja wróciłem do nory na 6100.
Marek dotarł wieczorem z ładowarką. Mówi, że dziura mu się zrobiła w rękawicy i mu przemarzł palec. Okazało się, że jest blady i drętwieje. Słabo się czuł. Mówił, że nie daje rady, że ma wiotkie mięśnie, trzęsą mu się nogi. Sprawa była ewidentna. Podjęliśmy decyzję, że on schodzi.
Był zły na siebie?
Nie spał całą noc, bo nie wiedział jak mi powiedzieć. Mówię mu: Marek, jak to jak? Normalnie. Nie dajesz rady, czujesz, że odmrażają ci się palce, to sprawa jest prosta. Schodzisz i ratujesz palce.
A ty?
A ja czułem, że jeszcze jest ze mną ok. Zostałem.
Marek nie chciał, żebyś schodził z nim?
Oczywiście, że chciał. Ale mówię mu: chętnie bym zszedł, ale posiedzę tu jeszcze. Co mi to da, że zejdę i będę siedział w bazie na 3500 m, jak mogę siedzieć tutaj. Bo tu jest fajniej. 6100 metrów to bezpieczna wysokość, można kiblować miesiąc. Marek poszedł, ja spędziłem dzień w norze i wyszedłem. Bardzo nie wiało. Więc pomyślałem: cisnę do trójki na 6600, później do czwórki i dalej w kierunku szczytu (śmiech). No i poszedłem. Wiało jak cholera, zimno. Szedłem plecami do wiatru. Kolejne fajne doświadczenie. Musiałem się osłaniać, bo przy takim wietrze łatwo można stracić nos.
Doszedłem do trójki i tam kiblowałem cztery noce. Wszystkie potrzeby załatwiałem w środku. Na zewnątrz się nie dało. Później nie mogłem uwierzyć, że od mojego wyjścia z bazy do powrotu minęło 21 dni. Niesamowite. Jakby czas się zatrzymał.
Pogoda się załamała, a ty spędziłeś cztery noce w norze śnieżnej na wysokości 6550 m. Co robiłeś przez ten czas?
Dużo myślałem. Wymyślałem sobie historie. Osobiste. Wyobrażałem sobie jakąś historię swojego życia, układałem ją w inny sposób. Budowałem sobie różne możliwości. Miałem podzielony dzień. Posiłek rano, posiłek wieczorem. Kawka rano, herbatka. Takie rytuały.
Ile spałeś, a ile czuwałeś?
W nocy normalnie, dobrze spałem. Cały dzień w zasadzie byłem aktywny. Wyjście na moment na zewnątrz sprawiało, że miałem wszystko zmarznięte, wszystko do suszenia. Suszyłem sobie, jednocześnie coś pichciłem.
Jesteś fanem jam śnieżnych?
Ogromnym. Na Loganie spędzaliśmy dużo czasu w norach. Samo kopanie jest fajnym zajęciem. Kreatywnym. Nagle się okazuje, że masz zbudowany domek.
Powyżej 7000 metrów spotkałem huragany, które wiały 200 km/h. Szok. Bez nory, ja bym tam umarł.
Jakie jest niebezpieczeństwo przebywania w jamie śnieżnej?
Jeśli znajdzie się dobre miejsce, to nie trzeba się bać obsunięcia, czy zawalenia. Wszystko jest bezpieczne. Nawet jak lawina zejdzie, to po norze się przejedzie. A namiot zabierze w cholerę. W norze można się za to udusić. Ale można zrobić sobie też cieniutkie ścianki, żeby światło się przebijało. Okienko sobie wydłubać. Trzeba pamiętać, żeby odśnieżać wejście na bieżąco, kilka razy dziennie.
Jak udało ci się przetrwać?
Zasypało mnie w tej norze. Leżę i łeb mnie boli. Myślę sobie - obrzęk mózgu. Przeraziłem się. Jeśli to początek obrzęku mózgu, to muszę się ewakuować, ale i tak nie ma takiej możliwości w tej chwili. Przez parę dni potworne zimno, śnieżyca, wiatr, piekło.
Postanowiłem więc wyjść na chwilę. Poprawiłem wejście do jamy, wymarzłem, nawdychałem się tlenu i pomogło. Okazało się, że miałem za mało powietrza.
Skąd mogłeś wiedzieć, że to akurat obrzęk?
Słyszałem o obrzękach, że to dzieje się bardzo szybko. Mnóstwo ludzi się wykończyło w ten sposób. Wysportowane osoby. W Himalajach było mnóstwo takich przypadków, że silni jak tury szli szybko w górę, ale nagle odcinało im prąd i rano się już nie budzili.
A co z płucami?
Ich reakcję można przewidzieć. Ma się coraz płytszy oddech, w środku zbiera się woda, płuca zmniejszają swoją objętość. Jedyny ratunek to zastrzyk i szybkie zejście. Woda może się zebrać w ciągu jednego wieczora. Znamy przypadek Marcina Kaczkana z K2. Obudził się warzywem na 7400 m. Był z Denisem Urubką. Denis był w szoku. Próbował coś do niego mówić, Marcin miał otwarte oczy wpatrzone w niego. Ślina z kącika ust. Ledwo go uratowali.
Wyszedłeś z nory, bo nie wytrzymałeś, czy pogoda się poprawiła?
Wiedziałem, że 7 lutego będzie ładnie. I to miał być jeden ładny dzień, ale wietrzny. Informację dostałem smsem. Zdecydowałem, że w takim razie szóstego wychodzę do czwórki. Ta czwórka miała być na 7400 m. Mniej więcej pamiętałem, jak wygląda topografia końcówki. Potem okazało się, że źle poszedłem i musiałem się wracać. Do tej końcówki od 7400 m trzeba być świetnie przygotowanym. I tam nie ma gdzie postawić obozu. Na 7150 m można postawić czwórkę i wyjść już w nocy. Tak zrobiłem. Stamtąd wygląda, że trzeba iść prosto przed siebie. Ja tak poszedłem i to był błąd. Zrobiło się stromo. Zaczęły się duże trudności techniczne. Tam są wielkie kamienie. Lodu niewiele, śnieg wydmuchany. Wyrastają problemy: jedna skała łączy się z drugą, to ma dwa metry i trzeba jakoś na to wejść, ale wiesz, że jak się osuniesz, to się już nie zatrzymasz. Wiedziałem, że muszę się stąd wycofać. Wróciłem i doszedłem trawersem do dużych pól śnieżnych. To dobra droga na szczyt, ale ja już byłem osłabiony, bo wcześniej pobłądziłem. Trzeba przeciąć te pola, później trochę skałek i ostatnia prosta na szczyt. Trzeba było tylko przeskoczyć półeczkę i wejść w te pola.
Nie przeskoczyłeś?
Pomyślałem sobie: tylko czy ja będę miał siłę wracając przeskoczyć to jeszcze raz... Szczyt był na wyciągnięcie ręki. Chociaż wiedziałem, że to jeszcze daleko, ale łatwo było się pokusić.
Czy da się zdobyć szczyt z miejsca, gdzie miałeś czwarty obóz? Z 7150 metrów? To wciąż kilometr w górę.
Wydaje mi się to możliwe. Idealnie by było, jakby jeszcze kilkaset metrów wyżej postawić ostatni biwak. Tylko, że trzeba mieć świadomość, że powyżej 7000 metrów spędza się wtedy trzy dni. A tam jest ciężko o trzy dni dobrej pogody.
Mogłeś dojść do szczytu?
Była szansa, że doczłapałbym się na wierzchołek. Tylko co z zejściem? Musiałbym kiblować wysoko, a ja nic ze sobą nie zabrałem. Bez sensu. Nie miałem nawet śpiwora.
A telefon?
Tego dnia rano wypadł mi i poleciał zboczem. Miałem go w kieszeni kombinezonu i wyleciał. Wiedziałem, że ludzie się będą o mnie martwić tam na dole.
Jedną noc spędziłeś powyżej 7000 m. Jaka to różnica?
Duża, źle się śpi. Miałem koszmary. Nie wyspałem się. Miałem drobne halucynacje. Chyba się przydusiłem. Leżę sobie, a tu nagle robak zasuwa po mnie. Znika. Bum. Kilka robaków. Myślę sobie: ciekawe, przecież tutaj nic nie ma, żadnych robali. Wiedziałem, że to mi się wydaje.
Przeraziło cię to?
Nie, wiedziałem, że to halucynacje. Nie wiedziałem tylko, że wystarczyło się dobrze przewietrzyć.
Co jest cię tak pociąga w Nandze?
To doświadczanie szczytu, bo wydaje się, że on jest tak blisko, a tu figa. Rozmawialiśmy z Tomkiem, że wejście nie jest dla nas wcale najważniejsze. Siedzenie jest fajne, obserwowanie. Góry dają mi niezwykłe poczucie bezpieczeństwa. Wiem, że organizm to tylko przedmiot, na który trzeba uważać. Jak na maszynę. A z drugiej strony jest ten niesamowity stan duchowy.
Wracacie za rok?
Chcemy. Zbieramy pieniądze. Dla mnie powroty stamtąd są bardziej stresujące niż przebywanie w górze. Poświęciłem takim wyjazdom wszystko, jeździliśmy za swoje pieniądze. Teraz otworzyliśmy konto, staramy się uzbierać pieniądze. Na razie 1500 dolarów wpłacili nam różni ludzie. Bilety już są, można planować. Potrzebujemy ok. 20 tysięcy, żeby zatrudnić jeszcze kilku porterów, żeby mieć szansę na powodzenia.
Chociaż, może nie trzeba hapsów [high porterów, czyli tragarzy wysokogórskich - przyp. red.]... Ma z nami jechać Jacek Teler i jeszcze ktoś. Nawet przez moment wydawało się, że to może być Denis, ale słyszałem też, że wybiera się w zimie na Nangę z Moro.
Na pewno? Teraz wspinają się osobno. Obaj pojechali na Everest, obaj chcą wytyczyć nowe drogi, tylko że Moro ze Steckiem, a Urubko z Bołotowem.
Mogło dojść między nimi do małej spinki. Simone jest ostrożny, Urubko bardziej rwie się do góry. Moro nie ryzykuje bez potrzeby, dla niego najważniejsze jest, żeby było bezpiecznie. Może być zimno, ciężko, ale bezpiecznie. Zimno możesz wytrzymać, wyczuć ile możesz z siebie dać. Lawina to potężniejsze zjawisko.
A Urubko?
Jest inny. Wkurzał się na Nandze, kiedy Simone mówił, że jest niebezpiecznie i nie ma szans na wyjście. Chciał się przedzierać.
Bliżej ci do Moro, czy do Urubki?
Mieszanka jest najfajniejsza, ale słuszną drogą jest przewidywanie zagrożeń, cierpliwość, spryt. Nie ma tam żartów.
Ojciec polskiego himalaizmu zimowego, Andrzej Zawada, po ostatniej wyprawie w sezonie 1996/97 na Nangę powiedział, że nie jest nawet w stanie skomentować tego, co tam przeżyli. Trzmiel i Pankiewicz ledwo zeszli, mieli odmrożenia, góra pokonała ekspedycję. Dodał, że zastanawia się, czy to Polacy staną kiedyś na jej szczycie, bo tyle się tam już natrudzili. Czy ty czujesz się jakoś odpowiedzialny za to, by tak się stało?
Czuję ogromną więź z Zawadą. Wioska pod Nangą pamięta go bardzo dobrze. Strasznie się ucieszyli, że Polacy są tu znowu. Odkrywaliśmy karty historii. To było bardzo ważne w wyjeździe na Nangę. Nawet nie samo wspinanie, ale relacja, jaką zbudowaliśmy w Rupal. Po tylu latach pamiętają Zawadę, jego dobroć.
Jeśli kiedyś nam się uda, to w dużej mierze będzie to coś, co zrobimy dla Zawady i jego chłopaków, którzy próbowali. Dla wszystkich. Nawet był pomysł, że nazwiemy naszą bazę im. Andrzeja Zawady. Anna Milewska, wdowa po Zawadzie, życzyła nam powodzenia, chociaż środowisko nie traktuje nas poważnie. Milewska bardzo serdecznie się do nas zwróciła, wsparła nas dobrym słowem i to było bardzo ważne.
Nie sponsoruje cię żadna firma, nie wspiera PZA. Z czego opłacasz wyprawy?
Stawiam maszty pomiarowe. 100 metrowe stalowe konstrukcje, które mierzą prędkość wiatru. Tak dokonuje się analizy, na podstawie których buduje się farmy wiatrowe.
To główny trening himalaisty, który od trzech lat próbuje zdobyć zimą Nanga Parbat, gdzie nikogo jeszcze o tej porze roku nie było?
Pięć dni biegania po polu to dobry trening. Wieje, zimno, z nosa cieknie. Rozkładamy tony konstrukcji, naciągamy kilometry stalowej liny. Podnosimy maszty, wchodzimy na nie. Pięć dni w ruchu. Dodatkowo zawsze, gdy widzę, że obok są jakieś pagórki, to po pracy biegnę tam.
Kiedy pierwszy raz dotknąłeś skały?
Jako dziecko mieszkałem w Działoszynie koło Częstochowy, było płasko ale stała tam kapliczka na skałce. Niedawno się dowiedziałem, że od małego ta skałka mi się podobała. Gdy przeniosłem się do Częstochowy poznałem Jurę. Połaziłem po jaskiniach. W „dziurach” poznałem Krzyśka, który miał firmę i zacząłem pracę na wysokości. Robiłem na kominach w hucie Katowice. Pracowałem przy 80-metrowej chłodni. Trzeba było ją wyczyścić, pokryć cynkiem, pomalować.
Robiłeś kursy?
Zawsze unikałem ich jak ognia. Tak mam. Przez kilka lat mieszkałem na Mazurach.
Widziałem żaglówki, ciągnęło mnie do nich, ale trzeba było zrobić patent, by pływać, nie potrafiłem się przełamać. Postanowiłem, że sam się nauczę. Zbudowałem jachcik. Popływałem, przetarłem wszystkie szlaki i okazało się, że nie potrzeba do tego patentu.
Później pracowałem na przystani i patent sam się pojawił. Ktoś powiedział: pływasz, wszystko umiesz, to możemy ci patent wydać.
We wspinaczce było tak samo?
Zaczęło się na ostro w Irlandii. Mieliśmy fajną ścianę i spędzaliśmy pod nią dużo czasu. Nie osiągnąłem tam wysokiego poziomu. Najtrudniejsza droga jaką poprowadziłem to 7a+. Ale to mnie wkręciło. Później pomyśleliśmy z Markiem Klonowskim, żeby pojechać na Mount Logan [5966 m, najwyższa góra Kanady - przyp. red].
Gdzie poznaliście się z Markiem?
Na imprezie u znajomych w Irlandii, gdzie pracowaliśmy. Zaczęliśmy rozmawiać i tak zostało.
W Irlandii chodziłeś po ścianie, myślałeś nad kolejnymi chwytami, a Mount Logan to inna bajka. Czekał na was śnieg, zimno i gigantyczne odległości.
Tak, ale po górach chodziłem już wcześniej. Te w Irlandii złaziłem wszerz i wzdłuż. Rozpracowaliśmy logistykę i pojechaliśmy.
Ile wzięliście bagażu?
Po 70 kilogramów na głowę. Z Yakutat przepłynęliśmy Zatokę Alaski rybackim kutrem i strumyczkiem wpłynęliśmy na jezioro polodowcowe Malaspina. Transportował nas mieszkający tam mężczyzna imieniem Jeremaja. Wysadził nas na brzegu. Zapytał, czy jesteśmy pewni, że ma odpływać. Zostaliśmy. Przed nami piętrzyła się potężna morena. Lodowiec Malaspina składa się z kilku innych, które wpływają do niego. Pustynia lodowa ciągnie się po horyzont.
Przez morenę sprzęt nosiliśmy partiami, kilka dni. Do grani East Ridge, którą chcieliśmy wejść na Mount Logan mieliśmy 120 kilometrów w linii prostej, a trzeba było jeszcze kluczyć. Później czekało nas wejście granią na plateau. Osiem dni. Samo plateau ma 24 kilometry. Dalej atak szczytowy i zejście do rzeki Chitina. To kolejne 160 km. No i spływ rzeką. W sumie sześć tygodni człapania.
Co zdarzyło się na Malaspinie?
Było potwornie zimno. Alaska słynie z lodowatych wiatrów. Któregoś dnia, kiedy doszliśmy po śnieżnej pustyni uderzył huragan z ogromną siłą. Tak, że mnie pchało. W dodatku deszcz. Pierwszy raz przeżyłem coś takiego. Byłem przygotowany na to, że będzie zimno, ale sucho. Nie miałem kurtki goreteksowej, bo nie było mnie na nią stać. Zawinąłem się tropikiem od namiotu i szedłem, ale wiało tak, że praktycznie nie dało się poruszać. Szukaliśmy miejsca na obóz, ale teren był płaski jak na pustyni. Żadnej szczelinki. Jakoś przetrwaliśmy.
Później do jednej ze szczelin wpadł Marek.
Nie byliśmy związani. Wszedł pierwszy na zbocze. Wychodzę za nim. Przede mną pole śnieżne i śladu po Marku. Szukam. Nawet nie było widać z mojej perspektywy, gdzie wpadł. W końcu zobaczyłem szczelinę, rzuciłem plecak i zacząłem się czołgać w jej kierunku. Poleciał z 10 metrów. Byłem przekonany, że jeśli żyje, to jest nieprzytomny. Okazało się, że nic mu się nie stało i już się wspina na czekanach. Wystraszony, ale pchany przez adrenalinę.
Na szczycie eksplodowaliście radością.
Tak, bo nawet przez myśl nam nie przeszło, że coś się może nie udać. Byliśmy na szczycie! Więc wszystko się udało. Zejście miało być łatwiejsze. Problem polegał na tym, że skończyło nam się jedzenie. Schodząc, nie mieliśmy już ani jednego posiłku. A przed nami 160 kilometrów linii prostej.
Co zrobiliście?
Los się do nas uśmiechnął. Przed atakiem koczowaliśmy w śnieżnej jamie. Wstajemy rano, pijemy herbatę z nastawianiem, że dziś łoimy szczyt. Wychodzimy, a tu piekło. Po 10 sekundach wróciliśmy i przesiedzieliśmy w środku trzy dni.
Przez telefon dowiedzieliśmy się, że po drugiej stronie szczytu, na podobnej wysokości, siedzi dwóch Kanadyjczyków, którzy też szykują się do ataku. Zrobiła się pogoda, weszliśmy, a schodząc zauważyliśmy dwie osoby zmierzające w górę. Mieli świetny sprzęt. Patrzyłem na nich jakbym spotkał przybyszów z kosmosu.
Gogle, kombinezony, narty. A my zmęczeni, obszarpani. Byli zdziwieni, bo dopiero po południu wiatr miał słabnąć, a my wyszliśmy jeszcze, kiedy był mocny. Oni ruszyli później, dlatego pierwsze wejście w tamtym roku należało do nas.
Dali wam jedzenie?
Trochę, dzięki czemu przetrwaliśmy następny dzień. Powiedzieli nam też, że jak kopali norę na obóz trzeci, to znaleźli depozyt sprzed kilku lat. Worki z jedzeniem, dużo przeterminowanych ale nadających się do spożycia produktów. Znaleźliśmy depozyt. Radość potworna. Mieliśmy zapasy na kolejne cztery dni, ale później znów wszystko się skończyło. Podczas schodzenia wbiliśmy się w trudny teren, nic nie było widać na lodospadzie. Jakimś cudem przeszliśmy te przeszkody.
Wylądowaliśmy w magicznych labiryntach. Lodowe mosty, tunele przeszklone. Błądziliśmy, ale wyszliśmy w końcu na pola śnieżne. Później kolejne dni moren. Porzucaliśmy bagaż.
Były momenty, gdy Marek miał halucynacje. Słyszał, ze z nim rozmawiam o jakichś nadlatujących helikopterach.
A gdybyście nie spotkali Kanadyjczyków?
Pewnie zadzwonilibyśmy po naszego znajomego. Zrzuciłby nam jedzenie z samolotu, ale nie chcieliśmy tak. Chcieliśmy poradzić sobie sami.
Trafiły wam się jeszcze jakieś niespodzianki?
Specjalnie pojechaliśmy w maju. Obliczyliśmy to tak, że kiedy będziemy schodzić do rzeki Chitina, to niedźwiedzie, które tam śpią już zejdą niżej. Niedźwiedzie to wielkie zagrożenie na tych terenach. Byliśmy potwornie zmęczeni. Przedzieraliśmy się przez las, wypruci z sił. Nagle trafiliśmy na ścieżkę. Radość. Byliśmy przekonani, że myśliwy ją wydeptali, przecież do rzeki, czyli końca naszego trawersu, było kilka kilometrów. W pewnym momencie zauważyliśmy, że krzaki są połamana niżej niż na wysokości człowieka. Trzeba się było schylać. Okazało się, że to była droga niedźwiedzi. Wyszliśmy na polanę, a tam setki poodbijanych w ziemi łap. Ale do rzeki doszliśmy.
Mieliście ponton?
Tak, ale nie był przeznaczony do raftingu [spływ wzmocnionymi pontonami rwącą rzeką - przyp.red]. Zrzucił nam go znajomy, z samolotu. Daliśmy mu znać przez telefon, żeby to zrobił Popakowaliśmy sprzęt wideo w wodoszczelne worki, przywiązaliśmy do pontonu. Płyniemy. Ja straciłem spodnie wcześniej w nieciekawych okolicznościach....(śmiech). W puchowych płynąłem, skorupy na nogach [plastikowe buty górskie - przyp. red]. Marek też w skorupach. Jak na spływ to dziwnie się ubraliśmy. Na początku zasuwaliśmy nieźle, GPS wskazywał 20 km/h. Niestety nie mieliśmy szans na manewrowanie, więc chcąc nie chcąc, oddaliśmy się rzece. Ponton kręci się, a my leżymy płasko, by się nie wywrócić. Na początku rzeka była szeroka na kilkanaście metrów. Wiedzieliśmy, że jest głęboka, bo to polodowcowe koryto. Woda brązowa, spieniona. Hałas potężny. Po chwili się uspokoiło, ale patrzymy, a rzeka skręca delikatnie w prawo, uderza o ścianę i odbija gwałtownie w lewo. W tym miejscu tworzył się kocioł, później dowiedzieliśmy, że to słynne miejsce. No, ale płyniemy. Przed nami potężne fale. Mieliśmy szansę przejść lewą stroną, bo tam był taki cieniutki przesmyk, ale nurt zabrał nas w kocioł.
Długo wytrzymaliście?
Pierwsze uderzenie wywaliło ponton. Wylecieliśmy za burtę. Byłem na wprost tej fali, Marek siedział plecami. Zobaczyłem tylko jak uderzenie go katapultuje. Daliśmy nura pod wodę, a tam kamole. Woda zimna jak cholera, ale jeszcze tego nie czułem. Miałem dziwne myśli. Czy tak to się skończy?
Wypluwało mnie, ściągało z powrotem, znowu wypluwało. Dłużyło się, jakby to kilka minut trwało. W końcu mnie wypluło na dobre. Marek pływał obok pontonu. Wgramoliliśmy się do środka, ale jeszcze jedna fala nas przewróciła. Potem woda się uspokoiła, za zakrętem znaleźliśmy wyspę. Rozpaliliśmy ogień, wysuszyliśmy się. Udało się.
Za wasz pionierski trawers Mount Logan, który trwał 40 dni, otrzymaliście prestiżową nagrodę „Kolos” w kategorii wyczyn roku 2008.
Marek zgłosił nasz projekt. Ja o niczym nie wiedziałem. Dostaliśmy „Kolosa” a ja się pytam: co to jest „Kolos”?
Powiedziałeś, że poświęciłeś górom bardzo wiele. Z ostatniej Nangi wróciłeś w samym t-shircie.
Musieliśmy sprzedać cały sprzęt, żeby opłacić wszystko. Cześć została w górze, bo nie mieliśmy jak po to pójść. Trzeba było zapłacić na przykład za pilnowanie sprzętu przedstawicielom lokalnej społeczności. Kilka euro dziennie, chyba dwa. Byliśmy prawie dwa miesiące, więc trochę się nazbierało. Ale to są naprawdę biedni ludzie. Dla mnie to jest w porządku, że daję im zarobić. Oddałem swoje buty jednemu z tragarzy, bo zobaczyłem, że idzie na treking w gumiaczkach.
Jak ważny jest dla ciebie partner?
Opowiem wam historię. Jak schodziliśmy z Markiem z obozu trzeciego, po wyjściu z naszej nory, ja zacząłem szybko się ruszać. Już tak mam, że lubię ostro działać po kiblowaniu, żeby się rozgrzać. Więc wyszedłem pierwszy z bazy. Powiedziałem: dobra, to ja idę pierwszy. Po drodze są trzy szczeliny, ale nie bardzo trudne. Przeszedłem przez mostek, który zmontowaliśmy przy szczelinie. No i czekam na Marka. Czekam. Pół godziny, czterdzieści minut. Coraz zimniej, coraz zimniej. I jego nie ma. Żadnych oznak, że ktoś idzie tam z góry. Nie widziałem, co się dzieje za tą szczeliną. Wpadłem w paranoję, że coś mu się stało, że gdzieś wpadł. Zwłaszcza, że zaliczył wcześniej jeden lot na linie. Wiem jak to wygląda. Spada się szybko, chwila moment. Zacząłem się drzeć, wołać go, biegać wzdłuż tej szczeliny, szukać, gdzie mógł wpaść. Minęła godzina. Byłem przekonany, że coś mu się stało. Sondowałem całą tę szczelinę. Po Marku ani śladu. Wracam z powrotem, przechodzę przez mostek, idę go szukać. Nagle coś zaczyna spadać. Najpierw kawałeczek lodu, później trochę śniegu. Idzie. I doszedł.
Partner jest najważniejszy. Kiedy miałem wrażenie, że coś mu się stało, przeżyłem straszną traumę.
Łatwiej mi chyba jest chodzić samemu albo w dwuosobowym składzie. Z Markiem znamy się jak łyse konie. Wiemy, czego się spodziewać po sobie. Za siebie biorę odpowiedzialność w pełni, a za kogoś obcego? Nie wiesz jak się zachowasz w ekstremalnej sytuacji.
Powiedziałeś, że Marek zaliczył lot.
Tak. Ja prowadziłem. Doszliśmy do skały. Był w nią wbity wielki hak, pozostałość po jakiejś poprzedniej wyprawy. Dobre stanowisko, od razu się do niego wpiąłem. Marek powiedział, że teraz on poprowadzi. Teren był łatwy. Trzeba było wyjść na skałę i zniknąć. Nie było widać, co jest za tą skałą. Marek wyszedł. Był tylko na tej cienkiej, rolniczej linie. Powiedziałem do niego: ej, może wepnij się w trochę grubszą linę. Mieliśmy dynamiczną ''ósemkę”. Wpiął się i poszedł. Wypuszczam go, lina powoli idzie za nim. Ja stukam butami, bo zimno. Nagle lina zaczyna uciekać w górę w szybkim tempie. Myślę: Marek leci. Zdążyłem obwiązać sobie linę kilka razy dookoła przegubu. Myślę: ta lina nie wytrzyma. Przyciągnęło mi łapę do tego punktu asekuracji, zablokowałem łokciem. Marek się zatrzymał. Wylądował głową w dół, na plecach. Linka wytrzymała. Ta rolnicza ''szóstka'' by nie wytrzymała. Jest coś takiego, jakaś intuicja, że wpiął się w ''ósemkę''.
Góra daje sygnały?
Mam poczucie, że ktoś nam pomaga. Mistyczne wrażenie. Wyczuwam obecność kogoś pomocnego.
Nie wiadomo czy tej zimy odbędzie się wyprawa Polskiego Himalaizmu Zimowego na Nangę. Może być tak, że będziecie jedyną polską ekspedycją.
Nawet jeśli pojadą, to wydaje mi się, że nie będą raczej działać na drodze Schella, tylko na Kinshoferze, bo jest krótsza. Tylko zimniejsza.
Widzisz siebie jako zawodowego himalaistę?
Chciałbym. Może kiedyś. To nie takie proste.
Liczysz na wsparcie PZA?
Nie. Chcę się wspinać po swojemu. Chciałbym np. do wiosek pod Nangą doprowadzić prąd. Świetnie by było znaleźć na to sponsora. Dzieciaki dochodzą do szkół nieraz po kilka kilometrów. Później siedzą po ciemku i próbują coś czytać.
Chcesz stworzyć im szersze perspektywy?
To jest wymiana, bo oni to samo robią ze mną. Ta wymiana światów jest niesamowita, jeśli się zaangażujesz w budowanie relacji z nimi. A to nie jest proste, przekonać ich żeby się otworzyli, pokazali jacy są na co dzień. Na dzień dobry to może wyglądać tak, że oni chcą tylko kasę. A to nie tak. Przez nasz pobyt nawiązaliśmy z nimi świetne relacje. Mamy tam przyjaciół. Godzinami siedzieliśmy i rozmawialiśmy z nimi na różne tematy. Któregoś razu przyszło dwóch mężczyzn wysłanych przez tamtejsze ministerstwo środowiska. Byli ubranie w buty śniegowe, tradycyjny strój pakistański. Ich zadaniem było wędrowanie po górach, szukanie zwierzyny i jej zliczanie. 15 kóz w tym rejonie, dwie śnieżne pantery gdzie indziej. Nie raz czekali tydzień ukryci w krzakach na tę panterę. Jak się pojawiła, to zaznaczali na kartce: śnieżna pantera. To całkiem inny świat. Niesamowite jest to, jak bliskość natury kształtuje ciała ludzi w Rupal. U nas tego już nie ma, jesteśmy oddaleni od przyrody.
Jak się z nimi dogadywałeś?
Trochę w urdu, trochę na migi.
Skąd znasz urdu?
Kilkanaście lat temu pojechałem stopem do Azji. Pół roku siedziałem w ośrodku Jevoodaya dla trędowatych. Od 1989 roku zarządza nim dr Helena Pyz. Tam spotkałem mnóstwo trędowatych dzieci, porzuconych przez rodziny. Spędziłem z nimi dużo czasu. Ja uczyłem je angielskiego, a one mnie hindi.
A hindi jest podobny do urdu.
Zbieracie pieniądze na następną wyprawę. Czy dajesz gwarancję, że nie jesteście takimi wariatami, jak się może na pierwszy rzut oka wydawać?
Oczywiście, że nie jesteśmy (śmiech).
Będziecie się w stanie wycofać w odpowiednim momencie?
Trzy poprzednie lata pokazały, że potrafimy. Zawsze jest jakieś minimalne ciśnienie. Ale w granicach zdrowego rozsądku. Popatrz, jak mógłbym już teraz oszaleć. Może bym doszedł na ten szczyt, ale mnie nie porwało. To dobry znak. Najlepsze do uczenia pokory są bouldery [boulder - formacja naturalna lub sztuczna, do kilku metrów - nie wymagająca asekuracji, za to wymagajaca wielkiej techniki i siły - przyp. red]. Masz problem, cztery trudne ruchy. Przez kilka miesięcy nie możesz zrobić tych kilku metrów. Łapy spuchnięte. Czekasz. W końcu zostaje ostatni ruchu. I odpadasz. Nie możesz, to nie możesz.
Tomek, czemu ty się wspinasz?
(cisza)
Serio.
Jest w tym wysiłku coś fajnego, w tym oddaleniu. Jakbym na misję leciał. Łapię dystans do tego, co się tu dzieje. W górach mam poczucie działania, walki. Ale to tylko słowa, przyziemne. Uczucia nie da się wyrazić słowami.
Pytania zadawali też: Jagoda Mytych i Piotr Kalisz